Droga była atrakcją samą w sobie, powoli jechaliśmy przez pola, łąki i małe wioski. Znaczna część trasy prowadzi przez właściwy teren parku narodowego, który z powodzeniem mógłby posłużyć za scenerię do Jurassic Park.
Sama jaskinia zachwyca. Jest ogromna, na tyle, że w najwyższej części mógłby spokojnie stanąć 4 piętrowy budynek. Nie chodzi jednak tylko o wielkość, jaskinia jest przepiękna, różnorodne formacje skalne wyglądają wręcz nierealnie. Dla odwiedzających dostępne są niestety tylko 2 km – jaskinia ma ich aż 31!
Kolejną jaskinią, którą odwiedziliśmy była Phong Nha Cave, przez którą płynie podziemna rzeka. Jest ładna, ale nie aż tak jak Paradise Cave – powinniśmy je odwiedzić w odwrotnej kolejności. 😉
Następne dni spędziliśmy na odkrywaniu okolicy skuterem (kochamy skutery), trafiliśmy min. do “ogrodu botanicznego”, który okazał się dość wymagającym trekkingiem po dżungli uwzględniającym wspinaczkę po wodospadzie.
W hostelu zostaliśmy zaproszeni na rodzinną kolację. Wietnamczycy to bardzo imprezowi ludzie, toasty wznoszą 7 razy głośniej niż Polacy, krzyczą, uderzają rękami w stoły i się wydzierają. Mają jednak słabe głowy i szybko padli. Gospodarze chcieli nas poczęstować swoim przysmakiem – nie do końca wykształconym pisklęciem kaczki wyjętym z jajka i ugotowanym w wywarze. Podziękowaliśmy. 😛 Oprócz tego z marnym skutkiem uczyliśmy się mówić po wietnamsku, okazało się, że przez poprzednie 2 tygodnie zamiast mówić “dziękuję” mówiliśmy “zamknij się!” – błędna intonacja. Trudny język!

Kolejnym miastem miało być Hanoi, ale kilka spotkanych na trasie osób poleciło nam podjechać po drodze do Tam Coc, miejscowości oddalonej od Phongh Nha o całonocną jazdę autobusem (jednostka miary w Azji :P). Wapienne skały wyrastające z lądu i soczyście zielone pola ryżowe, tak miało to wyglądać. Wszyscy zapomnieli, że mamy grudzień.
Ostatnim punktem w Wietnamie była stolica – Hanoi, do której jechaliśmy 3 godziny przez najbardziej przygnębiającą okolicę jaką widzieliśmy w życiu – kurz, budowy, spaliny. O mieście nie napiszemy zbyt wiele, bo też zbyt wiele nie widzieliśmy/nie mieliśmy ochoty zobaczyć. Było mokro, zimno i tłoczno. Do tego doszła zmiana hostelu po pierwszej nocy bo ten, który zarezerwowaliśmy okazał się największą norą jaką w życiu widzieliśmy, jakbyśmy spali na zapleczu klubu w pasażu Niepolda. W Hanoi skupiliśmy się głównie na przygotowaniach przed odjazdem do Laosu (wizy, trasa, bilety autobusowe, fryzjer, pranie).
Wietnam zrobił na nas fantastyczne wrażenie, mimo, że pod koniec było zimno i szaro. 😉 Uprzedzeni zasłyszanymi opiniami o nieuprzejmych ludziach i niedobrym jedzeniu jechaliśmy tam pozbawieni większych oczekiwań. Okazało się jednak, że pokochaliśmy Wietnam od pierwszego wejrzenia. Jest różnorodny, ciekawy i przepyszny. Przed wyjazdem z łezką w oku zjedliśmy ostatnią zupę Pho i ruszyliśmy do Laosu – w najdłuższą i najbardziej wyczerpującą (do tej pory) podróż.
Pozdrawiamy!